*Autorką tekstu jest Magdalena Graczyk, będąca na praktyce studenckiej w naszym klubie.
We mnie drugie życie, nazwane siatkówką wszczepiła nauczycielka wychowania fizycznego. Fanka jakiej mało. Wiedziała wszystko o wszystkich. Pamiętny rok 2006, kiedy wszystko się zaczęło. Lekcja wychowania fizycznego, jak każda inna miała zacząć się od rozgrzewki na małej przy gimnazjalnej hali. Ale nie tym razem. Po wypowiedzeniu słów: „idziemy na świetlicę, Polacy grają z Rosjanami” jedyne co przyszło mi do głowy to 90 minut nudy. Razem z równie zainteresowaną koleżanką usiadłyśmy w ostatniej ławce i próbowałyśmy zająć się czymś bardziej interesującym niż oglądanie, jakże później okazało się arcyważnego spotkania naszych orłów z Rosjanami. Pierwszy set przegrany, drugi także. Jedyne co przychodziło mi do głowy to co ja tutaj robię? I nagle niesamowite olśnienie, w głównej mierze dzięki Paulinie, która wiedziała równie tyle co ja. „Zobacz na tego z nr 10”. No i zaczęło się. Kobiece oglądanie sportu, czyli rekonesans nie tego co dzieje się na boisku, a kto znajduje się na nim. Ku mojemu zaskoczeniu trwało to chwilę. Pamiętam jak rozpędzeni Polacy gonili Rosjan, a mnie coraz bardziej napędzało to. Pełna zdumienia jak można tak wysoko skoczyć i precyzyjnie uderzyć w piłkę. Z każdą akcją patrzyłam coraz bardziej podekscytowana. Obserwacja ustawienia zawodników, poznanie nazwisk zawodników. Chwilę później cieszyłam się jak wariatka nie wiedząc tak naprawdę, o co w tym chodzi. Po kilku minutach nie wytrzymałam. Z takim samym zapałem z jakim oglądała to spotkanie moja wuefistka, podeszłam do niej z prośbą, aby wytłumaczyła mi co to za fenomen. No i wszczepiła we mnie coś, co trwa do dzisiaj. W niedzielnym finale, który przyszło mi oglądać w trakcie generalnego remontu, siedząc na kartonach, gorąco kibicowałam Polakom. Pamiętam łzy, które ciekły mi po policzkach w trakcie dekoracji, kiedy Polacy w granatowych koszulkach z nr 16 zostali srebrnymi samurajami. Pierwsza zakupiona gazeta, Super Volley w jednym z wrzesińskich kiosków Ruchu jest ze mną do dzisiaj. Pewnie wpadła mi w oko dlatego, że na okładce był mój ówczesny idol, Mariusz Wlazły.
Po MŚ zaczęło się gorączkowe nadrabianie zaległości. Zbieranie wycinków z gazet, plakaty, jedyny zakupiony dotychczas przez przypadek rocznik sportowy z 2006 roku z myślą dowiedzenia się czegoś więcej. A tam ku memu zaskoczeniu same tabele. No i oczywiście nie mogło zabraknąć kart z sieci PLUS. To polowanie na te z wizerunkiem Michała Winiarskiego i Mariusza Wlazłego pamiętam do dziś. Istne szaleństwo. Zawsze kiedy trzeba było doładować telefon w sklepie były tylko dostępne te z Piotrem Gruszką i Łukaszem Kadziewiczem. Po skończonym sezonie reprezentacyjnym rozpoczęły się rozgrywki klubowe, a wraz z nimi dylemat komu kibicować. Od samego początku, nawet nie wiem z jakiego powodu padło na Skrę Bełchatów. Może dlatego, że pierwszy pojedynek jaki zobaczyłam odbył się pomiędzy Skrą Bełchatów a AZS Częstochowa. Do dziś pamiętam irytujące reklamy biura podróży Alfa Star, przez które nie można było zobaczyć zawodników podczas przerwy.
Gdyby nie pamiętny mecz pomiędzy Rosjanami pewnie nie miałabym możliwości odbycia praktyki w jednym z klubów PlusLigi, Łuczniczce Bydgoszcz. To dzięki tamtemu spotkaniu jestem na studiach dziennikarskich i mam możliwość poznania klubu od podszewki. Długo zastanawiałam się czy warto spróbować odbyć praktyki w klubie znad Brdy. Po tych kilku dniach spędzonych tutaj wiem, że warto codziennie wstać o piątej rano i pokonać 110 km, nie wychodząc ze zdumienia, jak zaledwie kilka osób będących w dwóch pokojach sprawuje pieczę nad funkcjonowaniem klubu, który w tym roku obchodzi swoje dziesięciolecie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Przede mną jeszcze to na co wszyscy wyczekują z upragnieniem będąc na moim miejscu, oczywiście prócz zdjęcia z zawodnikami, czyli rozmowa z siatkarzami. Przez te kilka lat śledzenia poczynań zawodników w ramach PlusLigi przysłuchiwałam się niejednokrotnie wywiadom. Nie wiem dlaczego, ale jedyny jaki zapadł mi w głowę do dziś, to ten przeprowadzony w sezonie 2006/2007 z Brookiem Billingsem, który spytany przez redaktora Lepę, dlaczego przez całe spotkanie miał coś w buzi z uśmiechem oznajmiając „my mother is dentist” wypluł aparat dentystyczny na rękę. Mam nadzieję, że moje rozmowy będą równie zaskakujące i nieprzewidywalne jak ta, bo to dziewięć liter (siatkówka) to całe moje życie.
Przypadek, który stał się pasją
Zanim coś stanie się naszym życiem, czymś bez czego nie jesteśmy w stanie się obyć, musimy to poznać, pokochać albo przyjąć na siłę jak było to w moim przypadku. Każdy z nas ma swoją unikatową historię początków z siatkówką.
2015-09-22:2092
Dodaj komentarz